Gdy Tad9 polemizując z GW stawia pytanie: „czy można obciążać dzieci winami za zbrodnie rodziców?" krzyczę mu w twarz gromkie NIE!!!
Czemu? No cóż, powoduje mną przekonanie, że w naszym kręgu kulturowym każdy sam odpowiada za swoje błędy. Jest to jedna z najważniejszych podstaw etycznych cywilizacji łacińskiej, równie ważna jak niechęć do uznania odpowiedzialności zbiorowej.
Jednocześnie trudno nie zgodzić się z twierdzeniem Tada, że każdy człowiek nasiąka wpływami środowisk w których się obraca, przy tym nie chodzi jedynie o wpływy emocjonalno-intelektualne, ale też o zaplecza innego rodzaju, ot chociażby o dziedziczenie osadzenia w strukturze społecznej, czy też o korzystanie z wypracowanej przez przodków sieci powiązań i znajomości.
Tu Tad ma rację, zgoda... z tym, że dobrze byłoby w tym miejscu zauważyć, że wina rodziców (za zbrodnie) i wpływ (zbrodniczego) środowiska na wychowanie (najprawdopodobniej w przyszłości zbrodniarskich) dzieci, to jednak niezupełnie to samo!
***
Do polemiki z Tadem skłonił mnie wszakże całkiem inny, o wiele bardziej trzeźwy fragment jego notki. Myślę tu o stwierdzeniu, że: Stalinizm się co prawda skończył, ale jego liczne skutki pozostały, a jeden z tych skutków był taki, że infrastruktura służąca do podtrzymywania, reprodukcji i produkcji kultury (edukacja, media, dystrybutory prestiżu) została obsadzona przez przedstawicieli mniejszości wrogiej wobec kulturowych preferencji większości. A ponieważ była to, jak dotąd ostatnia rewolucja, więc struktury te ewoluują do dziś bez utraty ciągłości kooptując świeżą krew z grona osobników bliskich „genetycznie”, a ich zasobem są rody komunistycznej „arystokracji”. Czy chcę powiedzieć, że w tych rodach dziedziczy się jakieś kody kulturowe? To właśnie chcę powiedzieć i nie wydaje mi się, by była to teoria szczególnie szokująca. (…) Czy to możliwe, że szary Polak dziedziczy po swoim prapradziadku-chłopie pańszczyźnianym całą masę obciążających matryc mentalnych, a córka milicjanta, czy syn PRL-owskiego trepa nie dostaje po rodzicach niczego?
Dobre pytanie. Pójdźmy jego tropem i skoro według terminologii Tada jestem wybornym przykładem syna PRL-owskiego trepa, przyjrzyjmy się, czym "genetycznie" (zdaniem Tada) w mym domu nasiąkłem, co takiego charakter mój zepsuło, i czy naprawdę nic dobrego z domu Rodzicieli nie wyniosłem?
Gdybyście Państwo mieli czas, proszę wpierw zapoznać sie z linkowanym poniżej tekstem, i dopiero później kontynuować niniejszą lekturę:
*http://euromir.salon24.pl/396223,stopien-polskosci-ludowego-wojska-polskiego
Ojciec mój do wczesnych lat 70-tych, kiedy wyjechałem z Polski i nie powróciłem, był wysokim oficerem Generalnego Kwatermistrzostwa WP.
Do wojska (w 1944 roku) trafił z poboru (urodził się i mieszkał na wileńszczyźnie). Po wojnie stanął przed alternatywą, wracać w strony rodzinne, które dostały się pod władzę ZSSR, czy też pozostać w Polsce?
Nie zastanawiał się długo. Miał 18 lat, był bez mieszkania i zawodu. Majątek po rodzicach przepadł w wyniku wojny. Mimo „religianctwa” i wychowania w atmosferze antykomunistycznej rozumiał, że jego ewentualna decyzja o pozostaniu w Polsce wymusza na nim akceptację nowego kształtu (terytorialnego i ustrojowego) kraju . A czemu swą egzystencje połączył z armią? W tamtych czasach i okolicznościach, tylko wojsko stwarzało 18-letniemu człowiekowi w miarę znośne warunki egzystencji. Zarabiał na chleb i jednocześnie zdobywał wykształcenie.
Po kilku latach, gdy skończył studia (ekonomiczne) skierowano go do pracy w Głównym Kwatermistrzostwie Wojska Polskiego. Instytucja ta znajdowała się w Warszawie. W tym pięknym mieście parę lat później się urodziłem.Kiedy podrosłem (zupełnie nieświadomie) zacząłem żyć życiem „czerwonej arystokracji”. Członkostwo w tym środowisku gwarantowało mi pewne przywileje. Poniżej sporządziłem ich wykaz:
(1) Tanie, luksusowe wyżywienie. (W latach 60-tych, jako syn oficera, jadałem obiady za 10 zł w kasynie oficerskim. (Był to rodzaj restauracji dla oficerów. Obsługa kelnerska, prócz tego trudno osiągalny Radeberger (NRD) za 6 zł itp.) Posiłki były subsydiowane, ich faktyczny koszt to w tamtych czasach prawdopodobnie ca 30zł.
(2) Dwa razy w roku wyjazdy do stosunkowo luksusowych Wojskowych Domów Wypoczynkowych (Zakopane, Międzyzdroje, Sopot, itd). Był to branżowy odpowiednik FWP, w ówczesnych polskich warunkach nadzwyczaj ekskluzywny.
(3) Świetna, na najwyższym poziomie, mówię to z perspektywy 40 lat mieszkania na zachodzie Europy, służba zdrowia (szpitale na Koszykowej i Szaserów oraz sieć przychodni)
(4) Mieszkania prawie wyłącznie przedwojenne, o najlepszych lokalizacjach w Warszawie (Al. Niepodległości, Puławska, Koszykowa, Filtrowa itp.). Na przełomie lat 60 i 70 mieszkańcy mogli wykupić je na własność. Nie była to wszakże żadna (jak utrzymuje Tad) „lewa prywatyzacja” (z której rzekomo miał skorzystać płk. Kukliński) - działo się to na zasadzie wielkiej, zorganizowanej na skalę ogólnopolska akcji wykupywania mieszkań tzw. zakładowych. Im bogatsza była branża, tym taniej kupowali je pracownicy. Za około 100 metrowe mieszkanie w centrum Wawy moi Rodzice zapłacili (na raty) równowartość ca dwu- trzyletnich ówczesnych zarobków Ojca. (Wysokość upustu uzależniona była od długości czasu spędzonego przezeń na froncie i wysługi lat.)
Dziedzictwo
Wbrew temu, co twierdzi Tad , większość „PRL-owskich trepów” to nie byli żadni „komunistyczni rewolucjoniści”, lecz ludzie którzy w swych świeżo wykupionych mieszkaniach przekazywali dzieciom, niestety, dość mocno już wtedy przechodzony, narodowo-katolicki kod kulturowy.
Bardzo porządne, aczkolwiek jak na mój gust nadmiernie mieszczańskie było to wychowanie :)
Nie byłem wyjątkiem w tym środowisku – podobnie jak większość chłopców z mego otoczenia, wpierw zostałem ochrzczony, później jako dziecko chodziłem na religię, aby w wieku 12 lat przystąpić do pierwszej komunii. Zaś w niedzielę całą rodziną (Ojciec-trep, ha ha ha, jak on śmiesznie wyglądał w cywilu) chodziliśmy do kościoła.
Wizyty w kościele nie były mile w wojsku widziane. Mimo to zdecydowana większość oficerów (czyt. PRL-owskich trepów) mocno (aczkolwiek nie demonstracyjnie) trzymała się swego światopoglądu i wbrew Tadowi, który wszystko wie najlepiej, (gdzieś bardzo głęboko w duszy) czuła się prawdziwymi Polakami.
Myślę, że dobrym tych ludzi porównaniem mogliby być „trepowie-podchorążowie” z 1830 i 1863 roku.
Czemu?
No cóż, podchorążowie Księstwa Warszawskiego, podobnie jak „PRL-owskie trepy” służyli nie w produktach fantazji, lecz realnych, istniejących wówczas polskich wojskach, przechowując dzięki temu cenne społecznie wartości.
Z tej perspektywy patrząc, działalność pułkownika Kuklińskiego dziwi swa ogromną skalą, a nie wyjątkowością.
***
Dyskutując ten temat, dobrze jest pamiętać, że PRL była namiastką wolnej Polski. Państwem zdecydowanie lepszym od żadnego. Bardzo podobnie było z jej wojskiem. I żadne zaklinanie kodów kulturowych nie odwróci tych faktów.